2008-03-16  

Dziedzictwo i spadkobiercy

Autor: prof. dr hab.  Maciej Józef Kwiatkowski

        Mój dziadek Wojciech (Kwiatkowski -przyp.webm.) – którego w miarę jak staję się starszy coraz lepiej rozumiem – urodził się w roku 1864 i wzrastał w najgorętszym okresie popowstaniowym w Przywiślińskim Kraju, na krańcach wielkiego imperium jako poddany wszechwładnych carów Wszechrosji.   Wciąż żywe były reminiscencje Powstania Styczniowego, w którym brało udział jego 12 stryjów – wszystkich 12 pognano piechotą na Sybir. Po długich staraniach i zabiegach, w których mój pradziadek Józef rzucił na szalę swoją wieloletnią, nienaganną służbę jako komornik sądowy w Makowie Mazowieckim oraz order św. Stanisława – udało się zyskać ułaskawienie i sprowadzić do kraju dwóch stryjów- księży. Trzeci wrócił do kraju pod innym nazwiskiem: współtowarzysz katorgi, jak on przykuty do taczki w syberyjskiej kopalni,  umierał a jego wyrok dobiegał końca. Przyjacielowi i towarzyszowi niedoli radził – jako ostatni dar serca – przejąć swoje nazwisko. Tak więc w syberyjskiej kopalni zmarł mój stryjeczny pradziadek Ludwik – a z katorgi powrócił Prawowski. Wracał wiedziony przemożoną chęcią – choć na chwilę zobaczyć rodzinę, najbliższych skupionych wokół rodzinnego stołu, tak jak jawili się mu przez lata katorgi. To pragnienie było silniejsze niż instynkt samozachowawczy. Zobaczył ojca, Franciszka, i to, co zostało z 19-rga rodzeństwa – rodzonego i przyrodniego – sam niewidzialny w mrokach nocy. A później uciekał gnany kamieniami przez chłopów z rodzinnej wsi. Taka była rzeczywistość. Ludwik schronił się w Poznańskiem. Jego syn zginął w Katyniu. Z zesłanej 12-tki jeden jeszcze uciekł przez Chiny do Stanów Zjednoczonych. Ośmiu zginęło. Tych rodzinnych opowieści słuchałem w dzieciństwie z napięciem i przejęciem, jak i innych jak to dziecko w naiwności ducha pokazało kozakom schowanego za piecem powstańca. I była w tym przygana i nauka: polskie dziecko niczego nie zdradza wrogowi.

Mój dziadek Wojciech wzrastał pod hasłami pracy organicznej z perspektywą „małej stabilizacji” pod panowaniem carów Wszechrosji. Wiele dróg, karier i stanowisk miał przed sobą zamkniętych jako Polak i katolik. We własnym kraju był obywatelem drugiej kategorii. Stanowisko w społeczeństwie mógł zdobyć pracą i działalnością społeczną – choć ta dziedzina też miała wiele ograniczeń. Były jakieś tajne powiązania z ruchem socjalistycznym, które skłoniły do przeniesienia się – ze względów bezpieczeństwa rodziny – do Bodzentyna. Tam dziadek Wojciech prowadził aptekę a co niedziela, po sumie wychodził na ganek w pięknym granatowym mundurze i w pozłocistym kasku, pozdrawiając szeregi ochotniczej straży pożarnej: „ Jak się macie panowie?” Strażacy odkrzykiwali gromko: „Zdrowi, gotowi panie komendancie”. Polski sen o mundurze realizował się w ochotniczej straży ogniowej i „Sokole”. Lub na scenie teatralnej.

Swoim czterem synom chciał w dziedzictwie przekazać własne ambicje, wykształcenie, wyższe aspiracje. Nie wystarczało mu już, że w dokumentach istniała adnotacja „ze szlachty”. Chciał w Heroldii Królestwa w Petersburgu dochodzić szlachectwa. Została z tego teczka metryk od początku XIX wieku: w kolejnych wojnach, przeprowadzkach i Powstaniu ginął majątek, nikłe kosztowności, dokumenty jak np. nadanie Krzyża Wojennego Virtuti Militari z podpisem Józef Xsiążę Poniatowski – metryki dziwnym trafem ocalały: pierwsze pisane po polsku, drugie – po polsku i rosyjsku, ostatnie tylko po rosyjsku. Nie doszedł dziadek swych praw szlacheckich. Została ustna tradycja, herb o zastanawiającym rysunku: pół orła lwa a w zwieńczeniu ... trąba słonia; przydomek, który nosi wiele rodzin w Polsce i zawołanie, z którym rodowa chorągiew ruszała do boju pod Grunwaldem:  „Swoboda” ... Nigdy nie odbierałem tego, jako tytułu do sławy lub prawa do wynoszenia się nad innych. Było to dziedzictwo – zobowiązanie, które pokolenia moich poprzedników skłaniało do służby temu krajowi, nie na szczytach, w blaskach potęgi i władzy, lecz na tym średnim szczeblu, który wprawdzie pozostaje w cieniu, lecz już niesie odpowiedzialność za siebie i innych, braną bo tak trzeba i nie można inaczej, bo tak czynił korowód poprzedników, których dawno nie ma, lecz ich dziedzictwo zostało. Gdy trzeba rzucano na szale wszystko: majątek, zdrowie, życie. Sam przeszedłem po powstaniu koło spalonego mego domu w smutku i żalu, lecz bez rozpaczy. Trzeba. Dotąd widzę wielkie, błyszczące jak gwiazdy miłością i żalem, ale suche i bez wyrzutu oczy mojej żony, gdy odchodziłem z oddziałem a ona zostawała z rannymi. Trzeba. Trudno. Dwa słowa języka polskiego trudno przetłumaczalne na inne języki.

Czterej synowie dziadka Wojciecha nie spełnili wszystkich jego aspiracji, nie wznieśli się do poziomu inteligencji pracującej z wyższym wykształceniem. Jacyż synowie spełnili wszystkie aspiracje swoich ojców? Ale dziedzictwo przejęli. Szkolna wiedza nie była może ich pasją życiową – ale nie mieli wahań i wątpliwości w strajku szkolnym. Najlepsi mazurzyści i wodzireje, arbitrzy elegancji i bożyszcza dziewcząt gdy uznali, że trzeba - konspirowali w szeregach POW, rozbrajali Niemców w tym pamiętnym Listopadzie, a później znaleźli się w szeregach Wojska Polskiego. Zachowało się takie zdjęcie: na kanapce babcia Emilia („Milcia”) cała w loczkach, koronkach i z lorgnon, obok Dziadek („Woś”) z siwym jeżykiem i wąsem, a za nimi czterech synów w polskich mundurach: Włodek – porucznik z adiutanckimi sznurami, Józef -  ochotnik wojsk łączności , Jerzy – ogniomistrz-podchorąży i Jan – sanitariusz. Czy mógł marzyć wychowanek pułtuskiego gimnazjum (stąd „Wspomnienia niebieskiego mundurka” był u nas w rodzinie lekturą obowiązkową) wzrastający w nieromantycznych czasach na poddanego carów Wszechrosji, że doczeka Niepodległej i synów w polskich mundurach?

Ja urodziłem się już w Polsce Wolnej i Niepodległej, w roku 1920, który później miał się stać „kolumbowskim”. Przyszedłem na świat w niedużym majątku mojego dziadka ze strony matki,  Stanisława ( Bogusławskiego - przyp.webm.), postaci ciekawej i bogatej. Gdy podłęczyccy ziemianie sprzedawali konie do Wojska Polskiego, dziadek Stanisław przyprowadził także swoje, a że znał się na koniach i umiał je dobierać – wiódł sztuki dorodne. Gdy przyszło do płacenia – dziadek Stanisław oświadczył, krótko, że nic się należy: „Rekwirowali Rosjanie i nie płacili, rekwirowali Niemcy – i nie płacili. Ja od Wojska Polskiego pieniędzy nie wezmę.” Znacznie zamożniejsi targowali się i brali jak najwięcej – ten właściciel 100 hektarów ( ponad 200 ha- przyp.webm.), ojciec licznej rodziny – nie chciał ani grosza od rodzącej się państwowości.

W tej rodzinie także żywe były tradycje patriotyczne, a zwłaszcza powstańcze, „czwartków” listopadowych, bojów styczniowego powstania. Nie było zesłańców – były konfiskaty majątków, konieczność odbudowy bytu w nowych warunkach. Jako jedno z najwcześniejszych wspomnień dzieciństwa pamiętam pochyloną sylwetkę mego pradziadka – powstańca na tle mapy dawnej guberni kaliskiej. Pradziadek był człowiekiem zainteresowań, głównie literackich, sam pisywał do „Biblioteki Warszawskiej”, której tomy wyszperałem na strychu w wiele lat później, a także bezskutecznie starał się o rękę pewnej poetki, która weszła do literatury jako Maria Konopnicka. Ze strony mojej Matki znalazłem też rozgałęziony  klan: pradziadek miał 16 sióstr – a więc w następnych pokoleniach stajemy się krewnymi coraz większej ilości rodzin w Polsce. Jest to rodzina zadziwiająca, o niebywałej sile regeneracyjnej, podnosząca się ze zgliszcz, klęsk i upadków, wojen, przesiedleń, wysiedleń, okupacji i prześladowań. Gdy w roku 1977 jeden z mych wujów uroczyście obchodził 50-lecie ślubu – zjechało się blisko 50 osób, z czterech pokoleń, z całej Polski, a ponad połowa nosiła to samo nazwisko. To ludzie przywiązani do ojczystej ziemi w sposób dosłowny: zamiłowani w rolnictwie, fachowi, pracujący ciężko i wydajnie, zbliżeni bardziej do typu zachodniego farmera, niż wschodniego „obszarnika”. Dziadek nawet łóżko miał tak ustawione, żeby widzieć całe podwórze, sam doglądał prac – mam go w oczach w długich butach, maciejówce, opartego na lasce z nieodłącznym papierosem w ustach, wśród swoich pól lub łąk nad Nerem, które pachniały tak, że zapach ten śnił mi się (tak – zapach się śnił) przez wiele lat, aż pierwszym własnym samochodem pojechałem z rodziną – moją już – żeby rozczarować się, że to złuda młodości – a przekonałem się, że to prawda. Łąki pachniały, choć uregulowana rzeka zmieniła koryto i stała się ściekiem łódzkiego przemysłu. Zakręt z głębiną, gdzie chodziliśmy się kapać znalazł się poza korytem rzeki. Cóż mówić o rzece, skoro całe życie popłynęło innym korytem?

Dziadek był rolnikiem-praktykiem żywo interesującym się postępem w tej dziedzinie. W „kancelarii” jak nazywano pokój, gdzie załatwiało się „interesy”, przyjeżdżający zjawiali się w „goście” lub „za interesem” leżały księgi, rachunki, wykazy mleczności krów oraz „Gazeta Rolnicza” w pomidorowych okładkach. Dziadek hodował wysokomleczne krowy, tuczniki, kilka koni na „remont”, czyli na zakup przez wojsko – a co nie kupiło wojsko – zostawało w gospodarstwie. Dziadka konie znane były w całej okolicy: trzy skarogniade „fornalki” po 4 konie każda w malowanych na zielono chomątach, para „cugowych” w porządnych szorach, para kucy do wożenia mleka, jeden koń wierzchowy – była taka „fikawka” cudownie waląca zadem, która pod ciężkim Dziadkiem mogła się zdobyć najwyżej na kilka nieudolnych szczupaków. I nie różniłby się Dziadek Stanisław od swoich zachodnich sąsiadów z Danii czy Niemiec, gdyby nie potrzeba społecznego działania. Był dziadek założycielem „wzorowej wsi” z mleczarnią spółdzielczą, bankiem ludowym i spółdzielczym sklepem, na których otwarcie przyjechał sam prezydent Mościcki, podejmowany bramą triumfalna, banderią konną (kto wie dziś, co to oznacza?) Dziadek, milkliwy stał w grupie organizatorów, ale na uboczu, a gdy przyszło do prezentacji – prezydent przyjrzał się uważnie i powiedział nieoczekiwanie: „Staszek?”, rozpoznając kolegę i towarzysza z dziecinnych lat. I był w tym cały mój dziadek Stanisław, pełen  rezerwy, poczucia własnej godności i szacunku dla cudzej, małomówny – chyba, że chodziło o snucie paranteli w bliższym i dalszym sąsiedztwie (zaczynało się to nieodmiennie „a była to historia tego rodzaju” lub podchwytliwie „a z których to?” na co mój Ojciec – kawalarz i prześmiewca – zawsze podpowiadał „z tych gorszych”). Na zabezpieczenie tej całej działalności społecznikowskiej Dziadek podpisał jakieś weksle, a gdy przyszedł kryzys – wjechano mu na hipotekę, czym się gryzł aż do śmierci, ale nigdy nie słyszałem, żeby uważał to za błąd życiowy. Trzeba. Trudno. Los okazał się dla Dziadka Stanisława jednak łaskawy – zmarł w 1936, w porze przedżniwnej, ksiądz kondukt pogrzebowy poprowadził wśród pól „malowanych zbożem rozmaitem” a na rozstaju dróg zwrócił się do Niego „pora żniw, żąć czas, a Ty – gospodarzu wzorowy w pole nie ruszasz, żeńców nie wiedziesz?” ... Ksiądz czerpał z dziedzictwa literatury inspiracje do żałobnej homilii na tym pogrzebie tłumnym i dziwnym, w którym szli obok najbliższej i dalszej rodziny, krewni, przyjaciele, sąsiedzi, oficjalna delegacja kanału i gminy żydowskiej, chłopi, strażacy, organizacje społeczne i zawodowe rolnicze. Na podwórzu stał istny parking nieczęstych jeszcze wówczas samochodów oraz pojazdów konnych o nazwach dziś niewielu znanych: bryczki, powozy, karety, wolanty, koczobryki, landa, breki itd. Wśród pól wił się prowadzony okrężną drogą kondukt do XVIII-wiecznego drewnianego kościoła, tak blisko, że chodziło się doń co niedziela pieszo – a jeździło tylko z paradnych okazji ślubów, chrzcin i pogrzebów. Tu dziadkowie brali ślub, chrzcili siedmioro dzieci, tu większość tych dzieci brała śluby i chrzcili swoje dzieci. Jest takie zdjęcie: moja Matka w białej sukni i wysoko upiętym welonie wysiada z wybitej białym jedwabiem karety, a ojciec we fraku i cylindrze podaje jej ramię. Na koźle siedzi wyprostowany jak struna stangret Stanisław, przystojny, z sumiastym wąsem, w cylindrze z białą kokardą, w białych rękawiczkach dzierżących napięte – jak trzeba – lejce i przybrany wstążkami bat. Kolatorska ławka stała po prawej stronie ołtarza: Sąsiadów z M.W. po przeciwnej stronie, a z M. obok. Jako małego chłopca przesadzano mnie przez żelazną poprzeczkę w ławce i sadzano na rzadko używanych schodkach do wystawiania Najświętszego Sakramentu. Byłem najbliższy ołtarza i z boku widziałem wszystko najlepiej – a nie zabierałem miejsca w ławce, gdzie siadywały głównie kobiety oraz Dziadek jako najważniejszy kolator. Młodsi mężczyźnie – jak podrosłem i ja również – staliśmy z boku, lub w drzwiach zakrystii, przez którą mieli przywilej wchodzić kolatorzy. Nigdzie jak w tym drewnianym kościółku w Turze tak nie pachniało kadzidło, „przed tak Wielkim Testamentem” ludzie tak nie „padali na twarze”, kobiety nie zawodziły krzykliwymi głosami i nie śpiewano tak skocznych kolęd jak choćby : „fonda, fonda, fonda”, która trąciła raczej „okrężnem” i tańcami niż nabożeństwem. Dziadek odszedł – a właściwie zszedł do grobu wraz z ludźmi jego miary i klasy – los oszczędził mu następnej wojny, hiltlerowskiej okupacji, wysiedlenia i najgorszego – uznania za jednostkę aspołeczną, przedstawiciela potępionej klasy.

Wojna w tej rodzinie traktowana była jako coś strasznego, ale co się, niestety, zdarzyć może – jak powódź, gradobicie, pożar, czy pomór – trudno, ale trzeba robić co należy: siadać na koń, brać szable w dłoń – co było oczywiste, samo przez się zrozumiałe i wieść ludzi za sobą, troszczyć się o nich i odpowiadać za nich. Tak trzeba! Strzelanie celne, skryte podejście, wtulanie się w naturalną ochronę matki-ziemi – to wszystko było umiejętnościami, przekazywanymi swoistą genetyką, w polowaniach na kaczki, kuropatwy czy zajęce, w  strzelaniu do celu dla zabawy i współzawodnictwa. Wszystko to odkładało się gdzieś w podświadomości, by nagle ujawnić się w okolicznościach, gdy – trudno – człowiek stawał się celem drugiego człowieka. A czy kiedy zbadał, jak te wojenne wspomnienia, roztaczane przez starszych – młodym zapadają w pamięci, na zawsze? Dotąd zdumiewam mego wuja opowiadaniami, obrazowymi, wiernymi i pełnymi detali z ... jego życia, które mi opowiedział przed pół wiekiem: jak zabito pod nim konia, jak ranny przedzierał się przez druty kolczaste, jak zabił dywersanta, który ostrzelał  jego szwadron 4 pułku ułanów, wkraczający do Wilna... Były to inicjacje w świecie  ojczyzny-polszczyzny, wsparte później postaciami literatury, którą karmiło się moje pokolenie: najpierw Przyborowskim, później Gąsiorowskim, później Sienkiewiczem i Żeromskim.

Gdy dziś patrzę wstecz na własne życie i życie moich synów widzę z całą jasnością, jak bardzo los był dla mnie i mojego pokolenia – łaskawy. Rośliśmy we własnym niepodległym państwie, chodziliśmy do polskiej szkoły, mieliśmy własne, jawne organizacje – zaczynaliśmy już trochę nie lubić tej nuty natrętnej, która wracała we wspomnieniach starszych: stuletniej niewoli, zaborów, rusyfikacji, germanizacji, kozackich nahajek, Sybiru, więzień – i tego, że mamy się cieszyć wolnością. A dla nas to było dniem powszednim, czymś zwykłym i naturalnym – a na dodatek w tej bliskiej i Najjaśniejszej dostrzegać poczęliśmy i cienie. Nie byłem uczniem szczególnie uzdolnionym i pilnym. Szkoła była trudnym borykaniem się z jej wymogami, z samym sobą. Nie wspominam tamtych lat z błękitniejącym uczuciem rozrzewnienia i nie zazdroszczę młodym, bo wiem i pamiętam, jak młodość jest trudna. I musi być taka żeby późniejsze lata były może nieco mniej trudne, lub przynajmniej nie obciążone dodatkowo zaniedbaniami tych decydujących lat „nast.”. Wręczając nam matury, nasz wychowawca pożegnał nas przemówieniem, którego sens wydał nam się wtedy dziwny: o rzymskiej uprawie roli, o grykulturze – tych niekończących się codziennych zabiegach, robieniu co trzeba i kiedy trzeba. Nie minął rok a Profesor został aresztowany w grupie PLAN-u i zginął w Oświęcimiu.

W kilka miesięcy po rozdaniu matur wybuchła wojna. Chcieliśmy być pomocni, robić co trzeba – opędzano się od nas, wreszcie udało nam się przyczepić jako telefonistom w Komendzie OPL m. Warszawy, w nieskończonych betonowych schronach pod kinem miejskim. Apel Umiastowskiego rzucił nas na Wschód chyba po to, żeby – jak w grottgerowskim cyklu zostawić nam w pamięci obrazy polskiego Września 39. Całą szerokością szosy przed Starą Miłosną walący skłębiony splot samochodów, wozów konnych, wózków dziecięcych, limuzyn ze stertami walizek na dachach, pieszych, sunących szosą i rowami. Wszystko to stawało co chwila, blokowane – i ruszało dalej. Warczały silniki, skrzypiały wozy, ludzie milczeli. Rano nadleciały samoloty i rozplątały ten węzeł. – Miasteczko (chyba Łapy), z którego zostały tylko kominy. Stary Żyd jak posąg rozpaczy przed spalonym domem. – W drodze na Brześć samotny czołg a na nim wózek dziecinny. – Nurkujący myśliwiec, który dopadł nas nagle od tyłu stebnując szosę z ckm-u: sześciu chłopców na rowerach uznał za ważny cel. – Noc grozy, otoczona pożarami, pełna gwizdu i wybuchów pocisków (kto strzelał?, skąd? i dokąd?), cieniów pieszych i konnych przemykających – skąd? dokąd? – Młodzi chłopcy w hełmach z zakasanymi rękawami zielonkawych mundurów, pędzący jeńców i cywili. – Hekatomba polskiej artylerii na skraju lasu: trupy ludzkie i końskie w wykrotach – stała w nich krew. – Ranny żołnierz z odstrzeloną szczęką podnoszący zakrwawioną szklankę w niemej prośbie o wodę.. – Kościół w spalonym Stoczku Łukowskim, pełen jeńców i cywili w migotliwym świetle zestawionych z ołtarzy świec, latryny za ołtarzami, tłum ludzi niepewnych jutra, niemieckie straże nie wypuszczają nikogo. Nas sześciu siedzi wokół wielkiej gromnicy jak wokół ogniska. Dlaczego jeden z nas wziął z sobą kieszonkowe wydanie „Pana Tadeusza”. Dlaczego akurat wówczas zaczęliśmy głośno czytać „Litwo, ojczyzno moja...” i słowa te niosły ukojenie, a gdy doszliśmy do słów „tak mnie powrócisz cudem” buchnął płacz i spostrzegliśmy, że jesteśmy otoczeni tłumem jeńców i cywili.  – W więzieniu w  Siedlcach w nocy bliskie salwy a rano rynsztoki zczerwieniałe Kogo? – Uciekając z obozu jeńców w Węgrowie na pierwszej przecince leśnej czterech ułanów pod dowództwem podchorążego z długim karabinem przeciwpancernym: „Nie widzieliście gdzieś czołgów niemieckich?” – Powrót do Warszawy, wzdęte trupy końskie z powycinanymi płatami mięsa, odór trupi z gruzów, spalony dom narożny i ogromna ulga, że nasz stoi a Matka czeka.

Straszna pierwsza zima, godna i chłodna, najtrudniejszy do wytrzymania – brak chleba i odkrycie nowej warstwy znaczeniowej „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” ... Nadzieje, że „im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej” i czarny dzień Warszawy, gdy padła Francja. Wtedy stało się jasne nawet dla optymistów, że wojna potrwa długo. Miotanie się młodych, mnie podobnych, którzy chcieli robić co trzeba. Teraz patrząc wstecz i znając prawdę o tamtych latach ogarnia mnie czasem zdumienie: przecież myśmy w ogóle nie brali pod uwagę, że ta wojna może się zakończyć zwycięstwem Niemiec (a mogła!). Ta alternatywa w ogóle nie wynikała z kontekstu działań nas, młodych. Do klęski Francji od nas, młodych z nieodbytą służbą wojskową opędzano się – było dosyć rezerwistów. Teraz przypomniano sobie o nas i łaskawie przyjmowano na gońców, łączników czy strzelców. Każdy uważał, że trzeba „należeć do organizacji” (w domyśle: wojskowej), ale to nie wystarczało: zdumiewające, że nikt z kręgu mych przyjaciół i kolegów nie myślał o zawodowej służbie wojskowej. Drugi nurt -  to była potrzeba myślenia o przyszłości w sensie zawodowym – chęć robienia czegoś, co się może choćby przydać w przyszłości. Tak się zaczęły kursy pisania na maszynie, później roczna szkoła administracyjno-handlowa – a już na przełomie lat 40/41 – tajne nauczanie uniwersyteckie. Jako jednemu z nielicznych dane mi było rozpocząć i zakończyć studia w czasie okupacji. Były to – o paradoksie – królewskie studia: niewielki grupy, bezpośredni kontakt z wykładowcą – my znaliśmy ich – oni nas, wytwarzała się prawdziwa „universitas” – wspólnota uczących i studiujących.  Dziedzictwo wiedzy i kultury, przekazywane na tajnych kompletach – to wielki rozdział w dziejach polskiej historii. Trzecim nurtem tamtych lat było samokształcenie – potrzeba pogłębienia samowiedzy, głównie w dziedzinie historii Polski. Kisielewskiego „Ziemia gromadzi prochy” wzmogło zainteresowanie prehistorią i dziejami Zachodniej Słowiańszczyzny: czy ktoś mógł przewidzieć, że już w roku 1940 przygotowujemy grunt dla Ziem Odzyskanych? Ciekawe, że w tych trudnych materialnie czasach tamte 3 nurty były ważniejsze, niż utrzymanie własnej egzystencji, czy „maskowanie” odpowiednio ważnym „Ausweissem” wobec Niemców. A przecież była jeszcze sfera życia osobistego, życie towarzyskie, sympatie, miłość, dramaty osobiste i rodzinne – narastające w miarę lat. Skąd się brało na to siły, energię, chęci, znajdowało czas? Intensywność tych lat była zdumiewająca. Między październikiem 1943 a październikiem 1944 w mojej najbliższej rodzinie miały miejsce następujące wydarzenia: postanowiliśmy się pobrać z moja narzeczoną, studentką 3 roku tajnej medycyny jak tylko uzyskam magisterium – a byłem w trakcie zdawania ostatnich egzaminów magisterskich. Mój 18-letni brat (właśnie zdał maturę na kompletach i rozpoczął studia na Wydziale Prawa i  równolegle na Wydziale Rolnym SGGW) ranny w akcji dywersyjnej dostał się na Pawiak: wykrwawiony, zszokowany chłopak potrafił podać zmyślone nazwisko, odwróconą datę urodzin, imiona dziadków jako rodziców, a wysiedloną Zamojszczyznę jako miejsce zamieszkania – żeby nie wydać rodziny. W ostatnim grypsie z więziennego szpitala, przekazał gdzie schował w domu broń i napisał „tulę wasz wszystkich do serca”. Gryps doszedł do nas w tym dniu, gdy w ruinach getta został rozstrzelany i spalony. Teraz, gdy mam już dorosłe dzieci to wiem, że 18 lat to mało – często myślę o tym 18-latku, który tak mężnie i samotnie stawił czoła gestapo, z taką logiką tworzył własna legendę i spojrzał w własne oczy śmierci 22 lutego 1944 roku. Przecież wiedział, musiał wiedzieć...

Wcześniej, 23 grudnia 1943 (na Wiktorii) uzyskałem magisterium, w styczniu dostałem nowy przydział jako oficer broni i instruktor ministerstwa do 5 kompanii batalionu z którym związałem się (łaskawie przyjęty na gońca) już w listopadzie 1939 r. To też ciekawostka: przypadek i znajomości rządziły wstąpieniem do konspiracji. W tym batalionie służyło się całymi rodzinami: mój wuj, brat, żona, szwagier, siostra cioteczna, 4 rodzonych braci z rodziny przyjaciół itd Od jesieni 1939 aż do kapitulacji Powstania służyłem w tej samej jednostce konspiracyjnej: z niej zostałem jesienią 1941 roku skierowany na szkołę podchorążych, różne kursy (m.in. minerstwa, samochodowy), awansowałem od starszego strzelca aż do ... Ale nie uprzedzajmy faktów. Miało być o wydarzeniach między X 43 a X 44. A więc odbył się nasz cichy ślub w kościele Akademickim św. Anny: ksiądz kapelan AK, asystujący alumn – kolega szkolny i jeden ze świadków zginęli w Powstaniu. Na przyjęciu ślubnym 20 dkg szynki ... Uczucie, że wijemy gniazdko w lufie armaty – ale też głębokie przekonanie, że tak trzeba. I życie pokazało, że mieliśmy rację tak głęboko impasując i grając „va banque” – czasem tak trzeba – i trudno. W Powstaniu wzięliśmy udział oboje, choć żona spodziewała się już dziecka. Rozstanie – spotkaliśmy się po 3 latach. W ciągu jednego roku: walka o życie brata i jego śmierć, magisterium, ślub, Powstanie, rozstanie, dwukrotne muśnięcie śmierci, awans na plutonowego-podchorążego, później podporucznika, wniosek na Krzyż Walecznych i Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami, mój dom spalony w zieleni drzew, marsz do niewoli, obóz jeńców. Są lata w których życie ludzkie nabiera zdumiewającej intensywności – i inne które przeciekają przez palce. Dotąd nie mogę pojąć, że Powstania mogło nie być: było logiczną konsekwencją wszystkiego, co się działo i w czym tkwiliśmy od 1939 do 1944 roku. Trzeba było mieć inne dziedzictwo.

Koniec wojny niczego nie kończył, zostawiał uczucie zaskoczenia i zawodu, niepewności i głębokiej rozterki, oko w oko z trudnymi decyzjami. Nadzieje na powrót z bronią w ręku, w zwartych oddziałach na tę wymarzoną defiladę zwycięstwa ulicami Warszawy – rozwiały się. Decyzja powrotu była czymś oczywistym choć trudnym. Komunizm był mi obcy i niezrozumiały – mimo to postanowiłem wrócić i współdziałać z komunistami, gdzie sumienie mi powie, że to dla dobra kraju. Tą zasadą kierowałem się przez ponad 30 lat. Borykaliśmy się z losem i obowiązkami, wychowując dzieci, holując przez szkołę, studia, przekazując nasze myśli, poglądy, zasady. Czy tylko nasze? Większość z nich tkwiła w dziedzictwie poprzednich pokoleń, przekazanych słowem, literaturą, atmosferą, gestami a nawet sferą dźwięków i zapachów. I my ulegliśmy tym wątpliwościom, które są udziałem chyba wszystkich rodziców: czy do nich cośkolwiek trafia, z tego co im mówimy i im wpajamy? Czy jest to przysłowiowy „groch o ścianę”? I – najgorsze z myśli – a może my nie mamy racji ...? Byliśmy jednak zbyt niecierpliwi – i chyba nie tylko my? – nasze sformułowania wracały po latach: używali ich do innych ludzi, do swoich żon, a później dzieci. Wychowanie działa jak siew, który musi mieć swój czas, zanim wzejdzie – czasem jak bomba z opóźnionym zapalnikiem. Nie wszystko w życiu moich dzieci pochwalam, nie wszystko rozumiem – ale czy wszystko w  moim życiu pochwalali i rozumieli moi rodzice? I czy musieli? Może na tym polega właśnie osobista odpowiedzialność za własne życie? Są dorośli, mają wszyscy wyższe wykształcenie, wiele lat temu założyli własne rodziny, pracują w dziedzinach, których nie było w wieku XIX: radio, film, transport lotniczy, znają świat lepiej, niż my w ich wieku. Są różni – a jednak zachowują więź rodzinną i tradycyjną, która cieszy, zaskakuje, czasem wzrusza.  Losy tego kraju obchodzą ich tak samo jak nas obchodziły i obchodzą, lecz sądy są ostre i surowe – czasem zbyt ostre i surowe tak dalece, że nie pozwalają widzieć możliwości realizacji samych siebie tu i teraz. I tu jest największa różnica między naszym i ich pokoleniem.

Między osądem a działaniem  jest jednak  rozbieżność. Są niedaleko po starcie – jak rozwiązywać będą problemy, które przed nimi staną? Decydują już nie tylko za siebie: w moim zbiorze rodzinnych metryk mam już ósmą między 1801 a 1978 – wkrótce dziedzictwo przejmie ósme pokolenie: co ono przejmie z dziedzictwa – co odrzuci, jak osądzi ojców i dziadów, bo przecież każde pokolenie wyrabia sobie swój sąd o poprzednich. Choć bywa to sąd zmienny – teraz patrzę inaczej na mego Ojca, Dziadków – chyba lepiej ich rozumiem w miarę jak sam zagłębiam się w smugę cienia i coraz więcej spraw mam za sobą. A oni są – coraz bardziej niemal fizycznie wyczuwalni – żona, której oczy mówiły więcej niż słowa, ojciec – zapalony w politycznych dyskusjach, Dziadek Wojciech pochylony nad książką do nabożeństwa, Dziadek Stanisław z zielona szarfą sędziego pokoju, młodszy Brat nagle tak dojrzały, kobiety tak bliskie, oddane, opiekuńcze, dzielne – gotowe rodzić w czas pożogi, brać na siebie trud i odpowiedzialność, mężczyźni tak różni: mądrzy i głupi, odpowiedzialni i lekkomyślni, pracowici i nicponie – którzy nagle, gdy było trzeba nie uchylali się od działań trudnych, rzadko wieńczonych natychmiastowym sukcesem. Oni wszyscy przekazywali dziedzictwo i sami stawali się spadkobiercami.

Dziedzictwo – które kładzie się ciężarem na barki – i uskrzydla; tajemniczy kod genetyczny; nocne rodaków rozmowy – i konieczność własnych decyzji, nieraz ostatecznych, barwy, dźwięki, kształty, krajobraz, zapachy, ruchy i gesty; modus vivendi i agendi różny od innych, który daje ludzkiemu sercu to skryte, ciągłe uczucie współbrzmienia, a myśli – błysk olśnienia i tożsamości. Ta nić, która przewija się przez całe ludzkie życie od kolebki aż do grobu, w każdym okresie życia i różnych sytuacjach lśniąc czy matowiejąc różnymi barwami. Dynamiczny proces bardziej niż spetryfikowany kodeks. Wspólnota żywych i zmarłych, materialna i niematerialna jednia w wielkość, rozpięta między determinującym TRUDNO a kategorycznym imperatywem TRZEBA.

 

Autor: prof. dr hab.  Maciej Józef Jaxa-Kwiatkowski

 

Proponuje zapoznać się z artykułem Barbary Thun o Wilkowicach . Stanowi on doskonałe uzupełnienie artykułu Macieja

        Wojtek Bogusławski